Teneryfa 2020 - cudowny czas samotności - dzień 1

Puerto de la Cruz

Rok 2020, pierwszy rok szaleństwa plandemii, czas zamknięcia, paniki, nachalnej propagandy strachu, rok stłamszenia, poniżenia i pozbawienia podstawowych praw. Rok, który na zawsze wypalił swoje znamię na mojej pamięci. Ale zapamiętałam go także jako rok najwspanialszych wyjazdów wakacyjnych - o ironio ! Udało mi się dwa razy wyrwać z tego obłędu w przydzielonych nam przez władców dusz okienkach na świat. W dodatku tanio i w cudownej turystycznej samotności - bo takich niebezpiecznych wariatów było niewielu i często w normalnie najbardziej zatłoczonych miejscach była niewiarygodna przestrzeń, nikt sie nie kręcił przed kadrem, nikt nie poganiał, na prawdę oddychało się głęboko i pełną piersią. Złote okienka w roku ciemności. 

W takim lipcowym okienku udało mi się złapać lot na Teneryfę i zrobić objazd wokół wyspy. Wynajem samochodu był tani, towarzyszkę podróży znalazłam przy śnadaniu w moim pustawym mocno hotelu i ... było genialnie !!!

Pierwszy raz dotarłam nad ocean. Dotychczas to z różnych stron patrzyłam na Morze Śródziemne i Czarne, nieobcy był mi Bałtyk, ale już Morze Pólnocne zupełnie mnie nie pociągało. A tu wszędzie, dookoła ocean i jego potężny pomruk, nie takie przyjemne mruczenie .... Zwykle najważniejsza jest dla mnie historia zaklęta w kamień i cegłę, w kamyczki mozaiki, głębię fresków, jednym słowem - zabytki. Chociaż kolor i przejrzystość powietrza, przyroda południa też są częścią tego nieodpartego przyciągania... A tu przyroda wysunęła się na pierwsze miejsce, bo jej uroda i bogactwo są porażające. Teneryfa wyspa mała a stref klimatycznych ma bogactwo, od spalonego słońcem południa wyspy, po znacznie chłodniejszą północ, a sam środek, wysoko na zboczach Teide może być i pokryty śniegiem, choć nie w środku lata. 

Ponieważ sardynką nie jestem, więc smażyć się nie lubię, stąd też większość czasu i uwagi poświeciłam zwiedzaniu północniej i środkowej części wyspy, zahaczając tylko o południe. Na południu się ląduje i stąd jedzie się wygodną autostradą na pólnoc wyspy. Ponieważ wyspa ma ok. 80 km długości i ok. 50 km szerokości, można ją spokojnie objechać w jeden dzień. 

Dzień przylotu jest zwykle nużący, lotnisko, transfer i hotel. Tak też i było. Różnice były w szczegółach. W autobusie transferowym było luźno, w hotelu nie dopłacałam za pokój jednoosobowy i dostałam wygodnie studio z własną kuchenką i wszędzie był spokój. Żadnych dyskotek, tłoku na basenie. Cud, miód i poezja... 

Pierwszy dzień to obwąchanie terenu, czyli długa piesza wędrówka po Puerto de la Cruz. Większość sklepów zamknięta, mało kafejek i restauracyjek otwarte, ale wystarczyło, żeby znaleźć super jedzenie za przyzwoitą cenę. Hotel blisko oceanu, w bocznej uliczce, bez widoku na fale, ale w sumie służył mi za noclegownię, więc nie przeszkadzało mi to zupełnie. Pierwszy spacer w stronę nadbrzeża - parę minut i jestem na miejscu. Po drodze w oczy rzuca się cudowna, bogata roślinność. Nigdzie dotychczas aż tak mnie ta uroda przyrody nie kłuła w oczy ! Tu pierwszy raz zobaczyłam bananowca z rosnącymi na nim owocami... 

A teraz trochę o samym Puerto de la Cruz. 

Z początku Puerto było portem znacznie ważniejszego i wyżej położonego miasta La Orotava. W 1603 r. zbudowano pierwszy kościół przy dużym placu miejskim. Miasto zyskało pozycję najważniejszego portu na wyspie po zniszczeniu Garachico w wyniku erupcji wulkanu w 1706 r.  Dopiero w 1808 r. uzyskało pełne prawa miejskie. 

Nie jest to więc miasto wielu wspaniałych zabytków, chociaż jest na co popatrzeć. Doszłam do ocanu niedaleko słynnego zespołu basenów Lago Martianez, gdzie spędziłam przyjemnie ostatnie popołudnie pobytu, więc o nich innym razem. Po drodze minęłam śliczną pustelnię św. Telma (Ermita de Sant Telmo), kaplicę wybudowaną w 1780 r. pod wezwaniem patrona żaglarzy. Utrzymana w dobrym stanie stoi na pięknej promenadzie nadmorskiej i jest jednocześnie oazą spokoju i przyrody. 

Zwykła ulica prowadząca do promenady pełna była zachwycających okazów przyrody.

A potem pierwsze dotknięcie Oceanu i czarnych plaż.

Poranki często bywają pochmurne i trochę zamglone, ale przeradzają się w wspaniałe, słoneczne dnie.



Idąc wzdłóż promenady ... 



Mijając Św. Telma...






Po drodze rzuciłam okiem na Lago Martianez i poszłam dalej w kierunku starego portu... 



Wiele domów na terenie starego portu i historycznego centrum starannie odrestaurowano, szczególnie zachwycają drewniane, często pięknie rzeźbione balkony i loggie. 


Promenada wzdłóż dawnym murów obronnych cudownie pusta... 



W dalszej perspektywie, odrobinę za latarnią widać wulkan Teide.


I wszędzie cudowana przyroda... 



Po spacerze wzdłóż starych murów aż do Castillo San Felipe - zbudowanej w XVII w.  twierdzy wbudowanej w fortyfikacje obronne, odbiłam w głąb miasta kierując się do parku Taoro, skąd są wspaniałe widoki na leżące poniżej Puerto. Sam park pełen zieleni był przyjemnie pusty, ale knajpki były otwarte i okazał się świetnym miejscem na lunch. Słońce po drodze zdążyło mnie już trochę przypalić... 

Castillo San Felipe


Widok z góry, z parku Taoro 


Słońce, jak już wyjdzie zza porannych chmur to daje nieźle, w końcu to prawie Afryka...



Wokół parku jest wiele pięknych, zanurzonych we własnych parkach, domów. 



Jest też także XIX w. anglikański kościół. Teneryfa na dłużej gościła w XIX i XX w. wielu słynnych Brytyjczyków. W końcu w 1797 r. sam admirał Nelson przybył tu z eskadrą aby zabezpieczyć wyspę dla wpływów brytyjskich. To w ataku na Puerto stracił prawe ramię, ale i tak Teneryfy nie zdobył. Jednak jego rodacy w kolejnych dziesięcioleciach przybywali tu licznie. Pisała tu swoje niektóre powieści Agata Christie. W 1963 r. Beatels spędzali tu wakacje. Większość z nich goświła w Grand Hotel Taoroz 1890 r., obecnie będącego w przebudowie. Także obecnie największa kolonia cudzoziemska na Teneryfie to Brytyjczycy. Mieszka ich tu ok. 45 000. 


Warto zajrzeć do Sitio Litter Garden, innej pamiątki po Brytyjczykach. Jest to piękny ogród z orchideami, pierwotnie będący prywatną posiadłością angielskiej rodziny kupieckiej w latach 1836 - 1996. Obecnie jest otwarty dla publiczności, będąc nadal własnością prywatną anglo-hiszpańskiej rodziny. 


Po lunchu powróciłam ulicami i uliczkami na starówkę, aby tam zajrzeć do dwóch pięknych zabytkowych kościołów, położonych niedaleko pełnego zieleni i knajpek Plaza del Charco. Normalnie jest to miejsce żywe nie tylko w ciągu dnia, ale także w nocy, ale za mojej wizyty był żywy, aczkolwiek nie przepełniony, akurat w sam raz. 
Uliczką w dół z Parku Taoro.


Pośrodku Plaza del Charco jest piękna fontanna w kształcie łabędzia.


A zaraz obok placu wznosi się najstarszy zachowany kościół Puerto de la Cruz - Nuestra Seniora de la Pena z 1697 r. Na szczęście nie został obrabowany i można podziwiać bogate wyposażenie, szczególnie barokowe ołtarze, czy też figury NMP i świętych. 
 





,


Nawet w tym okropnym czasie pogardy wiele kościołów na Teneryfie było nie tylko otwartych, ale także pięknie przyozdobionych i zadbanych. 






A wieczorem przed zachodem słońca czas na prawdziwą Sangrię, przekąski - Mezos i spacer w górę na klif ponad Puerto de la Cruz. 


Na klifie stoją piękne domy z widokiem na ocean. 


Jest także pomnik turysty. 


A takie sa z klifu widoki... 





Zmrok na wyspie zapada nawet w środku lata znacznie wcześniej niż u nas, bo bliżej równika, więc i wieczorem fajnie jest się jeszcze przespacerować ponownie w stronę portu i starówki. 
Taka wędrówka po prawie pustych ulicach była wręcz surrealistyczna.





Nogi zaprowadziły mnie do drugiego z historycznych kościołów na starym mieście, Iglesia de san Francisco z 1608 r., uprzednio należącego do klasztoru franciszkanów. Dziś klasztoru już nie ma od dawna, ale kościół jest i tego wieczoru robił wrażenie. 

Nie zrobiłam zdjęcia całego kościoła nocą, innym razem wrócę do niego za dnia. Było krótko przed zamknięciem więc wybrałam opcję zobaczenia wnętrza.  








A na koniec długiego dnia uliczkami, zaułkami do hotelu i koniec dnia pierwszego. 












Komentarze

Popularne posty z tego bloga